Listopadowe wspomnienia, czyli krótkie historie publikowane na Facebooku.
18 listopada - Września z dzieciństwa.
Dziś o moim wujku czyli Władku z Wrześni. Właściwie to był On bratem babci Agnieszki Bączyk (tej z Poznańskiej), ale ponieważ chyba był jej najmłodszym bratem, moja mama zawsze mówiła Mu po imieniu. Miał cierpliwość niezwykłą do zwariowanego szczeniaka, którego kilkukrotnie podrzucano mu do jego domu we Wrześni. Była to willa całą gębą z ogrodem i sadem. Mieliśmy wiele przygód wspaniałych, które nie zawsze były po myśli Jego żony też Władzi, wspaniałej kobiety, która miała duże poczucie humoru i w jakiś dla mnie nieznany sposób była jakby niezależna od Pana domu. Przygody nasze wymagają większego opracownaia i już mnie to cieszy.. dziś tylko je wymienię:
1. Jak zabić kurę - czyli nie bój się.
2. Dlaczego do słuchania radia Wolna Europa za szafą w kuchni musi być taka siatka miedzianych drutów.
3. Gdzie jest zakopany skarb (w sadzie, ale pod którym drzewem)
4. Jak wystraszyć ptaki zjadające czereśnie (czereśnie najlepsze na swiecie)
5. Jak to było na skupie złomu?
6. Dlaczego Krysi nie ma, gdzie jest Irka? (to jego córki)
7. Dlaczego papierosu są tak wspaniałe w rytmie dawnych płyt.
7. O psie który rozpoznawał zioła.
8. Gdzie na globusie jest ta Polska?
9. Dziękuję Ci za cudowną encyklopedię, która uratowała moje mieszkanie..
Na razie Facebook nie jest przygotowany na mnie, bo ja tak mogę godzinami. Ale, ale będzie ten ciąg dalszy bo musi być
19 listopada - Wakacje we Wrześni
Wakacje we Wrześni to zawsze było coś niesamowitego, obawiam się, że nie tylko ja się świetnie bawiłem ale i sporo uciechy miał wujek, który krył mnie przed ciotką i ..miał dwie córki już dorosłe dla mnie wtedy (ja miałem 10-14 lat, a one 18-20), ale nie miał syna. Zaśmiewał się w głos, kiedy złapano mnie na mieszaniu dużą kopyścią kawałków węgla w zlewie kuchennym. Co robisz? Gotuję obiad wujku.
Ciocia Władzia wspaniała kobieta chciała kiedyś zrobić dzieciakowi przyjemność i postanowiła otworzyć butelkę z jagodami – miał być świetny deser. Butelka z pałąkiem jak po oranżadzie, otwierała się wspaniale, tylko wystrzeliła swoją fioletową zawartością na bielusieńki sufit. Najpierw totalna konsternacja potem wybuch śmiechu. I nowe malowanie.
Pod koniec wojny przed wkroczeniem wojsk radzieckich, wujek zakopał dokumenty w dużej butelce, w szyjkę włożył pręt metalowy, który niewiele wystawał pod krzakiem porzeczek. Dokumenty odnalazł, ale pół wakacji kopaliśmy w jego sadzie, aż do wody (w pobliży były glinianki) szukając metalowej skrzyni z porcelaną. Podobno miśnieńską, albo równie starą. Nigdy jej nie odnaleźliśmy.
Wujek zamontował zmyślne urządzenie składające się z młotka i łopatki oraz długiej linki przeciągniętej aż do okna kuchni na 1 piętrze. Urządzenie to służyło do odstraszania ptaków, które przylatywały na czereśnie. Kiedyś wchodząc do kuchni zauważyłem tą linkę i oczywiście musiałem za nią pociągnąć, żeby te ptaszory odstraszyć, niestety właśnie wujek był na czereśni kiedy zadzwoniłem niemal jak w kościele On spadł z drabiny tak go przestraszyłem. Na szczęście było miękko pod spodem i zaśmiewał się z tej przygody razem ze mną, a ciotka załamywała ręce co to mogło mu się stać.
19 listopada - O dawnej Wrześni
Żeby zrobić rosół, potrzebna jest kura. Biegały po wujkowym podwórku i wtedy dostałem pierwszą może nieco okrutną lekcję. Złapaliśmy kurę, tu ją przytrzymasz na pieńku i jednym uderzeniem siekierki masz jej odrąbać głowę. Szybko i bezboleśnie. Jak wujek kazał tak zrobiłem, tylko po tym okropnym morderstwie, nie przytrzymałem jej za pióra …i kura uciekła bez głowy, po okrążeniu podwórka w końcu padła. Nie miałem z tego powodu żadnej traumy, po prostu jej ucieczkę potraktowaliśmy tak, że to może nie była jeszcze jej pora i źle wybraliśmy.
Któregoś dnie wujek zaproponował jazdę na skup złomu. Miał drewniany wózek, na który załadowaliśmy jakieś blachy, kawałki szyn, czy zbrojeń i pojechaliśmy łomocząc po „kocich łbach” ulicy Żwirki i Wigury – teraz pięknej asfaltowej. Wujek i Pan od skupu złomu znali się doskonale i zajęli się rozmową, po chwili weszli do kantorka. Ja żeby się nie nudzić chodziłem po całym złomowisku i ..szukałem jakiś mniejszych kawałków żelaza, żeby je dorzucić do naszej sterty, która była już na wadze. Po chwili panowie wyszli z kantorka i właściciel zdziwił się że taki ciężar przyciągnęliśmy. Wujek nic nie powiedział tylko uśmiechał się tajemniczo. Wracając powiedział. Tak nie wolno, ale wymierzyliśmy sprawiedliwość temu, który zawsze na wadze oszukuje.
Mieszkając już w Warszawie co jakiś czas otrzymywałem paczkę, a w środku kilka tomów Encyklopedii Gutenberga. W sumie dostałem ponad 20 tomów.
Po latach wynajmując kolejne mieszkanie z Beatką zabrakło pieniędzy na czynsz. Postanowiłem encyklopedię sprzedać. Pojechaliśmy na warszawski Wolumen (pod Hutą) i tam od razu znalazł się kupiec – Pan z córką byli bardzo zainteresowani. Przyjechali do nas i zabrali, choć bardzo było mi jej żal. Po latach odkupiłem tą encyklopedię w zaprzyjaźnionym antykwariacie i dziś stoi u mnie w biblioteczce. Ile razy spojrzę na jej zielone grzbiety, tyle razy wracam do mojej kochanej Wrześni tamtych lat
19 listopada -Wakacje w Wolsztynie
To było tak piękne, że aż niezapomniane. Mówię oczywiście o dziewczynach i Hani. Jakoś moja mama wypertraktowała mój pobyt wakacyjny w Wolsztynie u swojej siostry, miałem już wtedy pewnie 15-16 lat i niesamowity wzrok, dzięki któremu widziałem tylko ładne dziewczyny. To bardzo sympatyczny amok wchodzenia w wiek bardziej dojrzały. Z Hanią byliśmy wielkimi przyjaciółmi, a z Wojtkiem braćmi. To oddaje ówczesne emocje. Na ulicy Sienkiewicza w domu pamiętnym wystarczyło otworzyć okno na podwórko, potem wejść na dach garażu i zeskoczyć. I już byliśmy wolni. Cała rodzina spała, a my na piwo na dworzec. Może mieliśmy wtedy po 16 lat, ale nie było problemów z nabyciem.
W parku Wolsztyńskim, jest cudowny Pałac teraz podobno znów do sprzedaży to tu chodziliśmy na piwo Grodziskie z sokiem, usiłując podrywać i tańczyć. To były piękne dni. Nieco męczące dla mojej kochanej cioci, dlatego wyprowadziłem się od gościnnych Tadajewskich i wynająłem pokój przy samych torach. Było tanio, pokój miał dwie niesamowite zalety. Ogromna ilość starych numerów „Polityki” zapewniała mi lekturę, a przejeżdżające pociągi „ruchomą szafę”, która pod wpływem zmiany zwrotnic skrzypiała i niemal wychodziła na pokój. Wojtek donosił mi kilka razy kanapki – cóż bunt to immanentna część naszej młodości.
30 listopada - o młodocianych nałogach i Wrześni.
Wujek Władek miał dwie urocze córki Irkę i Krysię. Oczywiście pół męskiej Wrześni doskonale wiedziało o tym i dziewczyny miały szalone powiedzenie. Mnie szczególnie podobała się Krysia, której żadne zdjęcie się niestety nie zachowało. Dziewczyny miały stary patefon (gramofon) i spory zbiór płyt. Gramofon był z tubą a płyty odtwarzały się wymienną igłą i to z szybkością 78. Ja zajmowałem się muzyką, a dziewczyny tańczyły ze swoimi kolegami. Za to że puszczałem „wolne” dostawałem papierosa i mając 14 lat dymiłem jak przydomowa kotłownia.. Szalenie mi to imponowało i dwa lata później już kupowałem w kiosku „sporty” czy „mazury” na sztuki, bo tak też kiedyś sprzedawano. Okropne to były wynalazki, ale młodym płucom to nie przeszkadzało. Kiedyś już w szkole średniej, gdzie kopcili niemal wszyscy, kupiłem papierosy produkcji chińskiej Zog Hua Paj do dziś pamiętam nazwę tak okropnie śmierdziały, że mama moja tydzień wietrzyła pokój, gdzie nieopatrznie zapaliłem pod jej nieobecność. Firany zachowały ten zapach nawet po praniu. W szkole średniej gówniarze oczywiście musieli eksperymentować z alkoholem i jeden z kolesi gdzieś tam w domu wynalazł spirytus z którego od czasu do czasu odlewał trochę do naszych degustacji. Już wtedy robiliśmy nalewkę cytrynową: spirytus, woda, cytryna (skórka dla koloru) i miód. Ponieważ ja najczęściej miałem „wolną chatę” – mama pracowała to spotkania wagarowiczów czasem odbywały się u mnie. Oczywiście młode osiołki nie były w stanie wypić całe pół litra na jedno posiedzenie, dlatego za sejf służyło nam stare radio lampowe. Odkręcało się tylną ściankę i tam było na tyle dużo miejsca, że spora „piersiówka” się mieściła. Dla urozmaicenia należy dodać, że radio stało w pokoju mamy przy jej tapczanie i nigdy się nie domyśliła jaki ma podręczny barek. Oczywiście moje wagary rozszyfrowała szybko, bo kiedyś telefonując (niby z budki - były takie telefoniczne) do niej do pracy, że jadę się uczyć do kolegi usłyszałem w słuchawce: „Ty nic nie kombinuj, tylko siedź w domu bo słyszę jak zegar tyka”. No i tak wpadłem przez stary kredensowy zegar. Po prostu kiedyś były za czułe telefony choć z tarczą i słuchawką na sznurku.
Marek Lef
Ironicznie, wesoło, czasem kpiąc z siebie samego wędruję poznając życie od strony 60+
Szukaj na tym blogu
środa, 6 grudnia 2017
poniedziałek, 16 października 2017
Nasze kochane oszustwa codzienne..
Nasze kochane oszustwa codzienne..
Kocham komputery,
internet i wszelkie techniczne nowinki, ale jak zwykle mam swoje ale.. jeśli dany
tekst piszę np. w Wordzie z czasem w innym edytorze to najczęściej im nowszy
tym bardziej wie co ja powinienem zrobić.
Jedną z najczęściej wkurzających mnie poprawek jakie sugeruje nie tylko Word jest zamiana małej litery w słowie internet na dużą – czyli słowo to podkreśla mi komputer jako błąd. Aż takiego nabożnego stosunku do maszyny i urządzeń pokrewnych nie mam aby tytułować mój dostęp do widomości jako Internet. I tu „gest Kozakiewicza” jest na właściwym miejscu.
Jedną z najczęściej wkurzających mnie poprawek jakie sugeruje nie tylko Word jest zamiana małej litery w słowie internet na dużą – czyli słowo to podkreśla mi komputer jako błąd. Aż takiego nabożnego stosunku do maszyny i urządzeń pokrewnych nie mam aby tytułować mój dostęp do widomości jako Internet. I tu „gest Kozakiewicza” jest na właściwym miejscu.
To tylko drobna
dyrdymałka jakby się chciało powiedzieć używając słów mało znanych, ale tak
naprawdę jesteśmy oszukiwani, a może w mniemaniu twórców tej metody naciągani,
a może tylko niedoinformowani, a może tylko niedostatecznie rozliczeni?
Oto przykład. Wyjeżdżam
ze stolicy na długie wakacje (emerytowi wszystko wolno) i nie ma mnie w domu
niemal 4 miesiące. Oczywiście dom jest zadbany, kwiatki podlane, światełka
prawie się nie używa. W miesiącu październiku analizujemy rachuneczki i
stwierdzamy z niekłamaną satysfakcją, że nasze przypuszczenia są słuszne.
Obliczono nam oczywiście prognozowane zużycie i jest ono mniej więcej na tym
samym poziomie co w zimie ale już nie wiem czy zeszłego czy tego roku. Bez
cienia zdenerwowania i pretensji bo przecież system to system , dzwonimy do
Pani konsultantki i dowiadujemy się, że oczywiście przeliczą, sprawdzą i w
ogóle jest bardzo miło. Po tygodniu, dwóch przychodzi nowy rachunek znacznie
niższy i …nie wiadomo skąd wiadomość, że można poprosić (nie wiem czy nie za
stosowną opłatą) o naliczanie należności prądowych według rzeczywistego
zużycia, a nie prognoz długoterminowych.
Jeszcze będąc „pod prądem” uprzejmie donoszę, że sąsiadka moja mając awersję do piecyków gazowych kazała sobie dawno temu odłączyć ogrzewanie wody gazem i podłączyła termę elektryczną. Na początku roku podłączona nas do „gorącej” sieci miejskiej i terma okazała się zbędna, ale rachunki przychodziły te same. Zadzwoniła podała stan licznika i przechodzi na naliczanie faktyczne.
Jeszcze będąc „pod prądem” uprzejmie donoszę, że sąsiadka moja mając awersję do piecyków gazowych kazała sobie dawno temu odłączyć ogrzewanie wody gazem i podłączyła termę elektryczną. Na początku roku podłączona nas do „gorącej” sieci miejskiej i terma okazała się zbędna, ale rachunki przychodziły te same. Zadzwoniła podała stan licznika i przechodzi na naliczanie faktyczne.
To samo z dostawcami
gazu. Liczą „po staremu” a od lutego nikt w naszym bloku nie ma piecyka w
łazience. Oni też „prognozują” dlatego warto p[powalczyć o rzeczywiste
naliczenie zużycia, nawet jak bym musiał z latarką podczołgać się do licznika.
Oszustwa nasze codzienne
to tysiące zalewających nas ofert i propozycji. Mistrzowskie są oferty rat dogodnych
oferowane przez banki. Sklep informuje, że raty to „O” – zero procent. No może
nie jest tak do końca, bo podobno kredyt trzeba ubezpieczyć, a to też kosztuje.
Nie są to wielkie pieniądze, ale haczyk jest. Pożyczasz 500 oddajesz 550, byle
szybko.
O tym co nam opowiadają
politycy za pośrednictwem mediów i niektóre media z własnej koniunkturalnej potrzeby
nie będę wspominał, bo te kłamstwa łykamy jako codzienny folklor naszych czasów.
Czasem tylko chcemy się schylić po kamień, bo czara goryczy się przelewa. A
jednak przelewa się i przelewa i chyba dużo można wytrzymać, ale czasem wrzód
się wchłania, a czasem pęka. To jednak wrzód i nie koniecznie na dupie.
środa, 4 października 2017
Moje fotografowanie
Moje fotografowanie.
Motto: „Nie istnieją reguły opisujące dobrą fotografię,
są tylko dobre fotografie.” (Autor: Ansel Adams)
Zawsze lubiłem robić
zdjęcia, początkowo nie bardzo mając pojęcie jak do tego podejść. Pierwsza moja
sesja zdjęciowa to było Zoo i lustrzanka wypożyczona przez mojego Ojca z pracy.
Najlepiej wyszedł mi portret lamy, ja zaś siedzący na osiołku wyszedłem
średnio, a mina nietęga wynikła z faktu, że głupio tak siedzieć na miłym
zwierzątku.
Kurs fotografii – chętnie,
ale na jakiś bezpłatny niestety się nie załapałem, podręczniki owszem, ale
język fachowy i tak mądry, że studził mój zapał wyjątkowo skutecznie. Któryś
ktoś mi powiedział; że ważne jest światło, czyli nie rób zdjęć pod słońce
(chyba że dla jakiegoś efektu), niech ono pada na twarz fotografowanego, oglądaj
albumy z dobrymi zdjęciami, rób co Ci się podoba i wybieraj Twoim zdaniem
najlepsze.
Mój pierwszy aparat to Zorka 4, do której kiedyś dokupiłem nieco długi i trochę ciężki obiektyw, na nadmorskiej plaży przyglądali mi się nieco podejrzliwie. No to zdjąłem i od razu zdjęcia dzieciaków były lepsze bo z bliska. Uchwycone miny, gesty i już dosyć ..tato. Mój pierwszy aparat cyfrowy przywiózł mi przyjaciel z Kanady i był to Olympus który u nas kosztował ponad 300 dolarów, a tam sporo taniej (połowę aparatu dostałem w prezencie). Wspaniały człowiek o pseudonimie Yano, z którym niestety straciłem kontakt. Po drodze były inne kompakty, potem znów lustrzanka i powrót do poręcznej cyfrówki. Córka zadała mi kiedyś pytanie po co męczyć się z ciężkim sprzętem, skoro fotografujesz głownie architekturę (na potrzeby stron – np. warszawska.info) i miała rację.
Mój pierwszy aparat to Zorka 4, do której kiedyś dokupiłem nieco długi i trochę ciężki obiektyw, na nadmorskiej plaży przyglądali mi się nieco podejrzliwie. No to zdjąłem i od razu zdjęcia dzieciaków były lepsze bo z bliska. Uchwycone miny, gesty i już dosyć ..tato. Mój pierwszy aparat cyfrowy przywiózł mi przyjaciel z Kanady i był to Olympus który u nas kosztował ponad 300 dolarów, a tam sporo taniej (połowę aparatu dostałem w prezencie). Wspaniały człowiek o pseudonimie Yano, z którym niestety straciłem kontakt. Po drodze były inne kompakty, potem znów lustrzanka i powrót do poręcznej cyfrówki. Córka zadała mi kiedyś pytanie po co męczyć się z ciężkim sprzętem, skoro fotografujesz głownie architekturę (na potrzeby stron – np. warszawska.info) i miała rację.
Jestem pełen podziwu dla reporterów
i fotografów obwieszonych kilkoma torbami, aparatami, obiektywami jak rury
kanalizacyjne, a często podręcznymi skrzynkami (okute dla bezpieczeństwa). Panowie
ci i Panie robią dziesiątki, setki zdjęć, potem siadają przed komputerami i mozolnie
przeglądają wyniki swojej pracy tak wielokrotnie powtórzone. I szukają tego
jednego właściwego ujęcia. Może to jest metoda, ale może tylko dla tych którzy
wybierają jedno z tysiąca, nie widząc (oczami duszy) tego ujęcia, które właśnie
mają przed oczami. Wystarczy jak reżyser filmowy połączyć dłonie i zrobić tzw. „okienko”,
albo po prostu przykleić oko do wizjera i najechać na to co się właśnie dzieje,
albo tak pięknie wygląda, albo po prostu się uśmiecha.
Nie ma jak to być wiecznym
amatorem, tak jak osobnicy którzy wiecznie się „dobrze zapowiadają” – zwalnia mnie
to od tej śmiesznej presji, że muszę zrobić cudne ujęcie. Fotografuję ulicę, bo
muszę opisać jej historię i nagle z za rogu wychodzi cud dziewczyna, czasem
babcia z wnusiem, czasem osoba, która w ogóle nie pasuje do otoczenia, a czasem
to tylko liść, kamień, roślina, czy dym z kolejki bieszczadzkiej.
Tysiące zdjęć na Facebooku
zamieszczamy aby dokumentować swój pobyt na Majorce, w Bieszczadach czy na
grillu u znajomych, ja też to robię, ale zawsze chciałbym aby moje zdjęcia się „uśmiechały”,
bo jeśli ktoś jest pogodny i pozytywnie nastawiony do życia, to nie będzie to „sprzedawał”
dalej. Może dlatego tak rzadko robię zdjęcia jakiejś ruinie, zardzewiałym
torom, ludziom „podupadłym nieco”, nie szukam bezzębnych staruszków, czy
dziewcząt z rozmazanym makijażem. Kocham robić zdjęcia dzieciom, ta wesoła
gromadka zawsze najpierw stawała przed moim obiektywem na baczność, poważnie i
w napięciu. Potem dzieciaki już się przyzwyczaiły, że wujek musi ten aparat przykładać
do buzi, więc zajęły się swoimi sprawami. Wtedy są spontaniczne, radosne,
czasem drobnym zdarzeniem zasmucone, czasem głośno protestują, zawsze wracają
do zabawy, śmiechu i gonitwy. To najpiękniejszy mój temat – dzieci. Drugi to
twarze kobiet.
Nie ma brzydkich kobiet, są
tylko źle fotografowane i ja się z tym całkowicie zgadzam. Niezłym treningiem
dla mnie była praca dla Galerii „ZAPIECEK” prowadzonej przez Panią Mirosławę
Arens. Przez 7 lat robiłem zdjęcia na wernisażach tej galerii (jako
wolontariusz) i …jestem za to ogromnie wdzięczny. Zdjęcia miały dokumentować
kolejne wernisaże, a przy okazji służyć do prezentacji na stronach
internetowych. Były to zawsze zdjęcia ludzi zadowolonych, uśmiechniętych,
czasem nieco pozujących – tak mają celebryci. Wtedy też na jednym z wernisaży
usłyszałem pierwszą pochwałę osoby z zewnątrz. Pani zajmująca się (udanie)
biżuterią artystyczną, miała jakiś naszyjnik, czy broszkę na sobie. Udało mi
się tak uchwycić jej twarz, że po zamieszczeniu na stronie – po kilku dniach
specjalnie do mnie i galerii przyjechała, aby mi za to zdjęcie podziękować. Czy
jest większa nagroda dla amatora – chyba nie ma. A ja jednak taką nagrodę
dostałem.
Robiąc dziesiątki zdjęć
każdej uliczce staromiejskiej zrobiłem akurat te, które spodobały się ludziom
decydującym o zawartości Przewodnika po Warszawie firmy Pascal. Na jednym widać
perspektywę ulicy Świętojańskiej, dosyć pustej o poranku – i jest wspaniały
młody trębacz, który gra jakąś melodię. Na drugim, chłopak – kwiaciarz, niesie
na plecach kosz z czerwonymi różami, na trzecim Murzynek na stronie Dekerta –
Rynku Starego Miasta.
Kto się nie chwali tego inni
nie zauważą. Taki żart. Lubię patrzeć przez obiektyw, a nie na ekranik, czasem
widzę że starość idzie przez park, czasem widzę, że dzieciaki szaleją, czasem
cieszę się, że widzę to wszystko i mam szansę wybierać.
Moje galerie teraz będą tu: http://www.mareklef.pl/zdjecia.html
sobota, 23 września 2017
od różańca do wieżowca
Jak informują media: "7 października milion osób ma udać się na granice Polski, by wspólnie odmawiać różaniec. Jak informują organizatorzy "Różańca Do Granic", do akcji dołączyły lotniska m.in w Warszawie.
W ramach inicjatywy "Różaniec Do Granic" w święto Matki Bożej Różańcowej w 320 kościołach stacyjnych na terenie 22 diecezji na obrzeżach Polski zostanie podjęta modlitwa o pokój dla Polski i całego świata.
Jak poinformowali organizatorzy, na wszystkich trzech lotniskach, w Warszawie, Poznaniu i Pyrzowicach, modlitwa będzie prowadzona w lotniskowej kaplicy przez kapelanów miejsc."
Szanujemy wiarę każdego człowieka, o ile nie włazi On ostentacyjnie w nasze życie (nie zmusza do określonych działań i nic nam nie narzuca) i jakoś nie słyszę, żeby prawosławni, ewangelicy czy ludzie innych wyznań musieli odbywać takie przedstawienia.
Czytam w pewnym organie katolickim: "...modlitwa na pewno jest sprawą osobistą, a nawet więcej, intymną sprawą każdego człowieka."
1. różaniec to dawny sznur modlitewny na początku zastosowany do modlitw dla zakonników analfabetów (XIII wiek)
2. 7 października wypada w sobotę, niektórzy dziadkowie wspominają dawny czyn społeczny (PRL), dziś mogą się pomodlić i to tłumnie, tylko jak wysłać milion ludzi na granice?
3. w komentarzach do tej wiadomości przebija się pytanie ile zarabia kapelan lotniska i kto mu płaci.
4. czytelnicy oczywiście nie zapomnieli zapytać także o budowę "kościelnego" 175 metrowego wieżowca (apartamentowiec?), który ma powstać na rogu Emili Plater i Nowogrodzkiej, podobno dla zapewnienia wpływów na potrzeby kościoła. Jaki jest koszt tego wieżowca?
5. Caritas Polska informuje, że na pomoc dla poszkodowanych w wyniku burz i nawałnic przeznaczono 30 tyś zł.
piątek, 22 września 2017
gra w łapki
To jest taka gra, nieco już zapomniana, znana w pewnych kręgach jako "łapki-łapki". W tym przypadku posłużono się chyba starym telefonem, ale używać można było linijki, piórnika, kawałka listewki. Polega to na szybkim przekazywaniu z rąk do rąk, tak aby przedmiotu nie wypuścić ani na chwilę, Kiedy partner ma przedmiot to trzeba szybko klasnąć, czasem klaszczą wszyscy wokół kibicujący zabawie i zagrzewając grających. Tu nie ma miejsca na dodatkowe ruchy bo osoby siedzą, ale niektórzy gracze dodatkowo uderzali się w kolana, co przyjmowano z jeszcze większym aplauzem. Wesołej zabawy.
Kilka wybranych wpisów z 2017 roku
Kilka wybranych wpisów z 2017 roku zamieszczam "dla pamięci" bo tu nie publikowane, a na swojej stronie likwiduję.. i już
02 września 2017
Od wybuchu wojny minęło 78 lat.
Jak co roku świętujemy klęskę Westerplatte (jak ktoś napisał – beznadziejną
obroną pustych magazynów). Fajnie jest opisywać bohaterstwo i robić filmy,
zamiast wprost powiedzieć, że to nie miało sensu tylko – łączności nie było.
Dopiero co w sierpniu trwały
obchody Powstania Warszawskiego, które było podobno zupełnie bez sensu, wobec
totalnej przewagi niemieckiej. Zginęło 200 tyś ludzi. Pewnie dlatego powstają
takie książki jak „Obłęd 44”. Zawsze i
ciągle będą sobie historycy i zwykli ludzie zadawać pytania – czy warto było?
Po latach okazuje się że za
spontanicznym zrywem, stoi zwykła polityka, kalkulacje osobników rwących się do
władzy i nieliczący sią z nikim i niczym dla swoich idei na pograniczu
szaleństwa.
Po latach czytam, że z
entuzjazmem witano w Łodzi wchodzące do miasta wojska Wehrmachtu, bo przecież
od czasów pruskich była tam mniejszość niemiecka. Po latach czytam o zbrodniach
na ludziach na tych najbardziej bezbronnych czyli kobietach i dzieciach. O
gwałtach niemal powszechnych jak wojenny przydział wódki, rozstrzeliwaniu
dzieci przez Niemców, obozach i całej tej tragedii, która ma tak wielorakie
oblicza.
Zrzekliśmy się jako Państwo
reparacji wojennych na rzecz Związku Radzieckiego, który podzielił się z nami tak ochoczo, że po wywiezieniu
większości fabryk (bo poniemieckie) musieliśmy przez lata eksportować węgiel
poniżej cen wydobycia, o udanych wodowaniach nie wspomnę.
Domagamy się reparacji wojennych,
zadośćuczynienia za martyrologię, zburzone miasta i śmierć milionów - od
Państwa, które przepraszało nas wielokrotnie (Willy Brandt) i z którym mamy
najlepsze relacje gospodarcze. Mało tego, minęło kilka pokoleń i tak samo
możemy rozliczać Mongolię za Czyngis-Chana i bitwę pod Płowcami kogo się da.
Wszystkie te pseudohistoryczne
obchody służą nieustającej kampanii wyborczej, napędzaniu głosów choćby w
sondażach, naciąganiu maluczkich na „umiłowanie Ojczyzny”, a także w końcu dla
„zamydlenia oczu” i zwykłej propagandy z której ma wynikać, kto jest prawdziwym
patriotą, po której stronie stoi i czy to prawdziwy Polak. A może Żyd, nie daj
Boże.
Czy śmiać się czy płakać, a może
po prostu wyjechać jak już miliony to robią. Już na Bornholmie, czy w czeskim
kurorcie możemy oglądać inną telewizję, inne wiadomości i zapomnieć o tym
dziwnym nawiedzonym kraju. Nie to nie nawiedzony kraj, to tylko oszukani
wyborcy zmamieni dodatkiem finansowym, wspaniałą reformą sądownictwa, (bo
dlaczego sędzia ma mieć więcej jak ja?). To kraj który potrzebuje ludzi
ograniczonych, wierzących w kolejne cuda jak magnetyzer do naprawy stawów i
bioder. To kraj, który rządzący sprowadzają do marginesu. Kościół, główny kanał
(kanały) TV-p, bełkotliwe i bezsensowne orędzia i przemowy, wojsko „królowej
Jadwigi” jak ongiś mówiono.
To kraj (rząd, nierząd?) który
bierze kasę i się odgraża i ..nie czyta międzynarodowych (unijnych) traktatów,
umów, za to ochoczo dzięki tzw. władczej schizofrenii czeka na dotacje i wpływy,
obiecując w zamian opuszczenie portek na znak protestu, jeśli politycznego
bełkotu nie starczy.
Bolszewizm z pseudokatolicyzmem
ma się dobrze.
Idziemy na kolejną mszę, będą
dzwonić, okadzać i modły wznosić, potem cieśle wzniosą szubienice (może na razie
w przenośni).
Nie obchodzę żadnych rocznic, a
pseudo apele już mnie nawet nie denerwują bo to tylko teatr. Zwykły teatr
kukiełkowy.
Prawdziwe zdarzenie, prawdziwy
żal i róż białych tysiące miał dziś Grzegorz Miecugow. Żegnał Go pięknie ksiądz
Sowa i nie był to pogrzeb z celebracją, ani oddawaniem zbędnych strzałów
ślepakami i bez żadnych apeli. A było ludzi tysiące…
"Dziś mamy ... nowy wielki
atak nienawiści, bo te białe róże, które tam widać, to właśnie symbol
nienawiści i głupoty, skrajnej głupoty i skrajnej nienawiści".
Z przemówienia...posła, który
..poza trybem.
A gdzie indziej piszą, że: Biała
róża to oznaka niewinności, czystości, uczucia idealnego – dlatego też te
kwiaty znajdują się często w ślubnych bukietach i dekoracjach. Kwiat ten
symbolizuje także szacunek, honor, pokój.
19 sierpnia 2017
"Wściekłość i wrzask"
to nie tylko tytuł powieści Faulknera i może niezbyt udanej adaptacji filmowej,
ale także stan ducha, nastrój i samopoczucie. Powodów do wściekłości życie nam
dostarcza w nadmiarze, ale żeby nam tak zupełnie na główkę się nie rzuciło to
lepiej sobie powrzeszczeć. W pewnym dalekim kraiku, a może i całkiem blisko;
szef (przywódca, kierownik kina „Znicz”) wściekle i przez zaciśnięte zęby
(jeśli ma dobrego dentystę) sączy rozkazy, polecenia i ..dyrektywy niby do
przemyślenia, a tak jak zwykle do natychmiastowego wykonania. Żołnierz,
personel i takie tam, nawet na baczność nie muszą stawać bo w myślach i tak
dłonie wzdłuż szwów układają. Wojsko ma lepiej bo odkrzyknie raźno i z ochotą
tak jest Panie ...kretynie (a to już w myślach). Stąd wiemy, że im większa
ochota w żołnierzach tym bardziej wściekli na dowódcę. Wrzask odpowiedzi ich
wyzwala, rozładowuje stres, a czasem rzeczywiście pomaga w ślepym ataku.
Lato upalnie chyli się ku
końcowi, choć nie mam nic na przeciwko aby ciepły wrzesień mnie znów zaskoczył.
Jednak włączenie telewizora może skutkować atakiem wściekłości, dlatego raczej
skupiał bym się na odgłosach przyrody. W pewnych okolicznościach tupot kocich
łap może nas denerwować tak samo jak zdecydowany ruch ślimaka. Na ogół jednak
społeczeństwo mamy nieco przygłuche, szczególnie w zakresie 60+, co ma swoje
pozytywne strony, bo niedosłysząc można sobie zinterpretować wiadomości nieco
korzystniej jak puszczone do emisji.
A jednak wściekłość i tak nas
dopada, kiedy nawet przy wyłączonych mediach szum lasu zanika, bo przecież
istnieje tzw. życie zdrojowe. W każdym zdroju, kurorcie i miejscach uznanych za
turystyczno-wczasowe jest podobnie. W Iwoniczu, kiedy jeszcze nie ma koncertów
i niemal codziennych dansingów na plac manewrowy (manewry miłosne) wychodzą
domorosłe grajki, a to Pani z akordeonem i niewątpliwym wspomaganiem, a to
młody i nawiedzony nieco depresyjny młodzian, który puszcza z taśmy
przygrywając na niewiadomoczym (bo go nie widzę z tarasu) pieśni uznane za
kościelne, albo pielgrzymkowo-oazowe. Więc nastrój przyprawia o wściekłość, a
może i wrzask. Na szczęście młodzian zniknął, a za to od piątku do niedzieli
grają DJ-e (czy jak to się pisze), bo Zdrojowa, potem sala taneczna za Zdrojową,
potem muzyka głośna bardzo już w drodze na Bełkotkę (otwarto bar piwny leśny).
A przecież co chwilę zmiana turnusu w różnych sanatoriach i wieczorek
zapoznawczy w Piaście, zamienia się w imprezę cykliczną.
Wolę jednak zdecydowanie
całonocne Polaków rozmowy, tańce i dysko-patie muzyczne niż ten cholerny niż
kostytucyjno-prawno-kompetencyjny z którego tylko wściekłość i wrzask wychodzi
na ulice.
Pora wracać do warszawskiej
codzienności (jeszcze za dłuższą chwilę), ale za warszawskimi porządkami marszowymi
nie tęsknię. Kiedy i kogo posadzą na jakim pomniku z koniem czy bez, czas
pokaże, a ja to i tak sfotografuję.
21 lipca 2017 piątek
Żebybyła jasność, to niczego mi
nie żal. No może dałbym sobie odliczyć te 30, 40- lat, ale już nic więcej. Może
dałbym sobie trochę odciąć sceptycyzmu, krytykanckich zapędów (bo wiem lepiej,
co oczywiste), cholerycznego charakteru, ale przecież to facet „do rany przyłóż”
i o co chodzi? Przecież choleryk to w sumie wesoły człowiek i mam to po ojcu,
wściekamy się przez chwilę, a potem rozweselamy (w naszym mniemaniu) kochane
towarzystwo.
Ponieważ niczego mi nie żal i
siedziałem już w stanie wojennym, zresztą siedzę cały czas na jakiejś kanapie,
fotelu czy krześle. A w stanie wojennym aresztowany słusznie za opór władzy
nieśpieszny (im się akurat spieszyło), to w zasadzie leżałem i nie na żadnym
betonie, a na płycie pilśniowej za to tylko 48.
Dziś będąc już na nieustających
wakacjach – konstatuję z trwogą, że im bardziej oddalam się od Stolicy, tym
bardziej moje miasto przeżywa kolejne trzęsienia ziemi. Jest mi oczywiście
świetnie pijąc kawkę na tarasie z widokiem na Iwonicz Zdrój, albo wpatrując się
w spławik nad jeziorem w okolicach Ełku (znajoma mi dama mówi że w okolicach
Elbląga).
Tylko coś mnie drąży, niepokoi,
albo trzęsie jak cholera, choć się przed tym bronię jak mogę. Nie da się nie słyszeć tego tonu co już
go dawno pamiętam, nie da się nie widzieć pasków u dołu ekranu telewizji
propagandowej. Wszędzie gdzie jestem w kraju czy na południu, wschodzie, czy
północy w każdej wiosce czy gminie, gdzie nie dociera telewizja kablowa
obowiązuje – dekoder. Nasz na Mazurach ma nawet 30 kanałów i pewnie z 5
informacyjnych w tym większość – należącą do większości parlamentarnej. Jaką
prawdę wróżka (ta telewizja) Ci powie, skoro konstytucji nie czytała, prawa nie
zna i się doktoryzuje z politologii źle stosowanej, czy socjologii typu
indywidualnego.
Nowy rząd, nowe prawo, nowy
obywatel, nowy patriotyzm.
Stara piosenka wojsku polskiemu
tak miła, stare porządki, stary człowiek i może porozstawiać wszystkich po
kątach, bo tak mu pasuje w tym cierpieniu i chorobie.
Nowy ustrój w starej i znanej
odsłonie czyli to wszystko już było i człowiek szary był zły, dlatego dawniej
potrzebny był nowy „radziecki” - teraz też trzeba nam nowych „prawych”,
katolików (nie muszą być wierzący), posłusznych jednej myśli i zemście za nie
wiadomo co - drobnej grupki mającej zdecydowaną większość. To jak bajka o
młodej staruszce co siedziała na drewnianym kamieniu. Taka właśnie jest obecna
wykładnia naszej konstytucji, skoro zwykła ustawa (przyjęta nawet nie wiadomo
jaką większością głosów) potrafi ją zmienić, a nawet obrócić w kupkę popiołu.
Czekają nas protesty,
demonstracje, apele i wszelkie inne wołania do narodu o przebudzenie, o powrót
do normalności którą należy poprawiać, a nie burzyć. Czekają nas ciężkie dni
chaosu, oporu i ..wielkiej edukacji. Rozumiem, że są wartości o których kiedyś
w czasie zaborów, niewoli i wojny pisali poeci – są to wartości nie nazwane, a
tylko skromnie noszone w sercu i kontestowane wzajemnym szacunkiem,
zrozumieniem i przyjaźnią. W obronie tego co szanujemy jak dom i matkę ludzie wyjdą na ulicę i będą krzyczeć,
potem budować barykady, potem ich złość zamieni się znów w zemstę.
Dawni autorzy których kocham i
cenię, pisali o charakterach nierozwiniętych, mając na myśli ludzi
upośledzonych, chorych, a czasem tylko owładniętych jakąś manią, chwilowym
obłędem czy idiotyczną ideą. Okazało się że z tych nie zawsze zrozumiałych idei
powstał faszyzm i komunizm, czyli rządy tych co zawsze mają rację i pod pozorem
obrony ludu dbają o dziwaczną ideę, a przede wszystkim „aktyw” i niemal żywcem
grzebią „suwerena”, który już do niczego nie jest potrzebny.
Amen
18 lipca 2017 wtorek
Jest tylu blogerów i tylu blagierów, którzy
zajmują się polityką, że wszelkie moje opowieści i przemyślenia wydają się
trywialne i nie na miejscu. Póki jeszcze coś tam widzę na horyzoncie i póki
słyszę jeszcze jak ptaszki śpiewają - pędzę na zieloną trawkę łapiąc trochę
lata. Po Iwoniczu-Zdroju i krótkiej przepierce, wędrujemy na północ, czyli
przez Ełk nad jezioro Golubskie. To oczywiście Mazury co skutkuje drogą równie
krętą jak bieszczadzkie, ale za to widok jezior znakomicie urozmaica krajobraz.
Pierwszy poszkodowany to ogromny
TIR leżący przy drodze na prawym boku, jak ogromny słoń trafiony przez
kłusowników. Po śladach widać było, że
jak to zwykle stwierdzają odpowiednie organy – szybkość nie była dostosowana do
warunków jazdy. Warunki dość podłe bo droga na Mazury wąska i w budowie czyli
kawałek zastępczego asfaltu – no bo autostrada będzie, ale jeszcze nie teraz.
Wystarczyło w pędzie zahaczyć kołami o miękkie pobocze i ogromny i wysoki wóz
leży.
Dalej trasa przyjemna bo jedziemy
w niedzielę czyli pod prąd wszystkim wracającym. To najlepsza metoda na wyjazd,
nie w piątek popołudniu jak wszyscy, ale nawet w niedzielę o poranku (nie każdy
może).
Po drodze zaliczamy kilka
mniejszych ośrodków i dojeżdżamy do
Mikołajek. Tłumy nieprzebrane, wygląda to tak jakby wąskimi chodnikami i
poboczami chodziły wycieczki piesze, bo na ogół samotnych wędrowców nie widać.
Jazda wolna, bo często wycieczka zmienia kierunek i przejście przez jezdnię w
dowolnym kierunku urozmaica zwiedzanie.
Jeszcze przed wyjazdem dogłębne internetowe
studia gastronomicznych uciech skierowały nasze kroki, a właściwie 4 kółka do
restauracji „Spiżarnia”. Lokal wydaje się świetny, bo kelnerki w kusych
spodenkach prezentują się lepiej jak niektóre łyżwiarki mało figurowe. Zbiór
tabliczek i starych plakatów z czasów PRL-u imponujący, karta menu takoż.
Gorzej w praniu. Kiedy miła panienka, niemal dwukrotnie wyższa ode mnie (ach te
nogi) zapytała jak smakowało, podziękowałem i …wyszedłem, bo jak można martwić
ładną panienkę, że kartacz to marnota, a polędwica choć dawała się pogryźć, to
słona była jak by ją w chłodni przesypywano tak jak na trawlerach rybę.
Dalej było już tylko lepiej, bo
wokół Ełku drogi piękne, szerokie i wyjazd z miasta bezkolizyjny. Wakacje
zapowiadają się ciekawie bo z mojej kanapy mam widok na jezioro i nawet jeden
kormoran tu mieszka z rodziną, widać ryba jest. Podobno w trzcinie ptaszek –
bąk śpiewa i czasem ryczy jak krowa, by odstraszyć od swojego gniazda. Jezioro
piękne i długie z zakolami i szuwarami, mamy łódeczkę i spory rower wodny, i
pomost wygodny z ławeczką i półeczką stosowną dla degustacji wyrobów
miejscowego browaru. Uroki Zajazdu POD REKINEM opiszę później bo dziś kiełbaski
trzeba szykować na ognisko. Oczywiście na znak protestu.
Jak sobie samemu zaprzeczyć czyli powrót syna marnotrawnego.
Po otwarciu nowej strony www.mareklef.pl (niby na próbę), a właściwie dla kontynuacji mojej dawnej stroniczki "zapieckowej" (już nie istnieje) zapragnąłem na nowo otworzyć dziennik czyli nocnik i bezpośrednio na stronie prowadzić swojego bloga. Niestety graficznie mi się to nie podoba, oczywiście mogę co nieco dostosować, ale z kolei brak możliwości komentowania, a nie chcę się mi budować czegoś co od dawna jest gotowe. Tak więc jako syn marnotrawny powracam na łono bloggera co wymagało oczywiście przypomnienia sobie jak tu w ogóle się loguje i z jakiego "googlowego" konta.
Subskrybuj:
Posty (Atom)